Wszyscy czekaliśmy
niecierpliwie i z nadzieją na długo zapowiadany koniec świata.
Kiedy minął dwudziesty pierwszy grudnia a życie toczyło się jak
gdyby nigdy nic, poczuliśmy się zawiedzeni. Oszukano nas obiecując
fajerwerki, a dając szarą rzeczywistość. Cóż, w takiej sytuacji
należało zwrócić się ku wypróbowanym i niezawodnym metodom
radzenia sobie z odrzuceniem. Koniec świata nas nie chciał?
Świetnie! Piwo zawsze ma na nas ochotę!
Tak się złożyło,
że w lokalu oferowano piwko idealnie pasujące do okoliczności
czyli - uwaga, uwaga - „Koniec Świata”. Trunek ten tu i ówdzie
zyskał już swoje sympatie i oceny, mogliście o nim słyszeć. To
wytwór piwowarów z „PINTY”, oparty na słodzie jęczmiennym i
żytnim oraz recepturze ponoć wywodzącej się z dalekiej i mroźnej
Finlandii. Możemy więc nie tylko ulżyć mentalnym męką po
niedoszłym finale istnienia, ale i znaleźć odpowiedź na pytanie,
czy na północ od Bałtyku potrafi się ważyć piwo, czy jest to
raczej domena ludów na południe od tegoż morza?
Pierwszy łyk nie
wzbudził entuzjazmu. Poczułem wyraźny smak bananów, zbyt wyraźny.
Każdy z nas ma swoje smaki i smaczki, swoje kulinarne miłości i
antypatię. W moim przypadku na poczesnym miejscu w drugiej kategorii
znajdują się zakrzywione, żółte owoce z Afryki (ewentualnie
proste, żółte owoce z Ameryki Południowej, ale o te w Europie
ciężko). Nie byłem zachwycony. Zamawiałem w ciemno nie dopytawszy
się o smak wiedziony jedynie chwytliwą nazwą. Stało się jednak,
wylać się nie godziło, piłem więc dalej. Tu dobra wiadomość: w
miarę pociągania kolejnych łyków, bananowy smak znika.
Kwaskowatość trunku zaczyna się przebijać i kompletnie przesłania
nuty tego obrzydliwego owocu. Wciąż jednak nie jest idealnie.
Pozostajemy z piwem słodko-kwaśnym, niemal zupełnie pozbawionym
goryczy. Co gorsza, pozostajemy z piwem, które jest lekko słodkawe
i lekko kwaskowate, w rezultacie nie wywiera większego wrażenia
smakowego! Wlewa się do gardziołka tak lekko i bezkolizyjnie z
językiem, że zaczynamy się zastanawiać czy my tu przypadkiem nie
pijemy jakiejś barwionej wody. Odrobinę dramatyzuje, ale faktem
jest, że smak „Końca świata” pozbawiony jest jakiejkolwiek
intensywności. Jako że to nie mój bukiet smakowy, nie narzekałem
szczególnie, jednak ci, którzy cenią sobie słodko-kwaśne
kompozycję, mogą się poczuć wielce zawiedzeni. Generalnie Finowie
powinni pozostać przy sporządzaniu wódek, a lżejsze trunki
zostawić specjalistom z południa.
Szczęśliwie moje
degustowanie odbywało się w ZUPie, mogłem więc nieudany „Koniec
Świata” popić czymś gorzkim jak sam diabeł i zatrzeć wrażenie
nijakości. Koniec, końców, nie polecam nawet tym, którzy cenią
sobie słodkawe piwa. Może miałem tylko pecha? A może jak koniec
świata przeszedł nie przyszedłszy to piwo straciło swą moc? Kto
wie, kto wiem. Jedno jest pewne, wraz z oddalaniem się od grudnia
2012 ten produkt PINTy będzie znikał z półek i spod lad.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz