Waldemar Łysiak
„Karawan(a) literatury”
Są w Polsce
pisarze, o których jest głośno; są w Polsce pisarze, których
głośno się krytykuje; są też w Polsce pisarze, o których zwykle
się nie wspomina. Do tej ostatniej grupy zalicza się Waldemar
Łysiak, twórca legendarny, jeden z poczytniejszych pisarzy polskich
ostatnich kilkudziesięciu lat. Nie da się jednak ukryć, że jest
także literatem kontrowersyjnym: tak jak liczne jest grono jego
zwolenników, tak liczna jest grupa jego oponentów. Ci ostatni
niekoniecznie określają go mianem grafomana, bo takiej bzdury nie
byli by w stanie sprzedać, ale raczej próbujących sprowadzić go
do utalentowanego oszołoma. Najchętniej jednak w ogóle nie
wspominali by o jego istnieniu, czytają po kątach, z wypiekami na
twarzy, jego najnowsze powieści, w masochistycznym uniesieniu dając
się smagać ciętym słowem.
Łysiak w
„Karawanie literatury” po raz kolejny silnie uderza w Salon -
koterie wzajemnej adoracji przepojoną duchem lewicowego liberalizmu.
Wprawdzie wielokrotnie na kartach powieści zaznacza, że on
właściwie tylko cytuje, to co można bez trudu znaleźć w pismach
literackich, opracowaniach polemicznych i temu podobnych, stawia się
w położeniu reportera, który nie zajmuje się ocenianiem
umiejętności kolegów/wrogów po piórze. Nie zawsze wychodzi,
niestety, czy raczej: na szczęście, inaczej cała publikacja była
by dość sucha. Sam dobór cytatów nie jest pozbawiony
stronniczość, prze ca nie chodzi o zimny reportaż, chodzi o
kolejny element walki ze zgniłą koterią, z bagienkiem polskiej
postmodernistycznej sztuki, o kolejny element politycznej walki
Łysiaka przeciwko michnikowszczyźnie. Chwała mu za to, zawsze
dobrze jest widzieć bratnią duszę, walczącą przeciwko akolitom
Gazety Wybiórczej.
Powieść ta,
jeśli można ją nazwać powieścią, ale jak inaczej? Reportażem?
Recenzją? Kompendium? W każdym razie, powieść ta ma luźną
formę, jest czymś na kształt rozbudowanego felietonu w łysiakowym
stylu. Kolejne rozdziały atakują w dość dowolny sposób
poszczególne aspekty literacko-kulturalnego życia naszej Ojczyzny,
i nie tylko jej, bo walka z układem/salonem nie jest zjawiskiem
wyjątkowym dla Polski, przy czym są nimi zarówno zjawiska,
przykładowo nagrody literackie, jak i motywy treściowe, przykładowo
epatowanie seksem. Autor próbuje dystansować się od oceniania
kogokolwiek, nie sposób jednak strząsnąć z siebie wrażenia, iż
te zabiegi są raczej maskowaną ironią: konkretne i miażdżące
jest zdanie Pana Waldemara o jego kolegach po piórze i jedynie
powierzchownie skrywa się pod płaszczykiem opinii innych. Książkę
przepełnia charakterystyczny dla Łysiaka mocny humor, skierowanego
przeciwko nieprawomyślnym. Rzecz, czy humor taki można
zaakceptować, jest nie tylko kwestią gustu, ale i poglądów
politycznych. Pewnym jest, że miłośnicy Michnika i P-owce nie będą
zachwyceni lekturą i nie przyjdzie im się tak serdecznie pośmiać
jak reszcie z nas.
Brzmi wybornie, w
sam raz jak lek na frustracje prawicy na lewicowo-liberalną
rzeczywistość i w znacznym stopniu rolę taką spełnia, jednak nie
wszystko jest tak różowe. Otóż Pan Autor, poza tym, że jest
antysalonowcem, jest wielkim zwolennikiem pewnego mordercy,
terrorysty i rabusia pociągów, dlatego obok walki z Salonem, która,
proszę mnie źle nie zrozumieć, dominuje treść, poświęca tu
jedno, tu dwa zdania na wbijanie szpil mojej części antysalonu,
czyli popłuczynom po Narodowej Demokracji. Nie ma nic w tym
zdrożnego, w końcu ta walka trwa od z górą stu lat, a wtykanie
literackich szpil to atak zdecydowanie mniejszego kalibru niż
morderstwo czy więzienie, także postęp cywilizacyjny na tym
froncie łatwo dostrzec. Nie obrażamy się, ale i krytyki do
wiadomości nie przyjmujemy, czyli wszystko zostaje po staremu.
Pewnej postaci
Autor poświęca szczególne miejsce na łamach swojej powieści,
chodzi o Rafała Ziemkiewicza. Ten biedny duch, antysalonowiec,
zawieszony gdzieś pomiędzy zwolennikami wolnej Polski, a sektą
podwawelskiego wąsacza, miotał się już od lat, migrując w
kierunku Narodowej Demokracji. To trud próżny, w czym zdają się
zgadzać Łysiak i Ndecy, a czemu ten pierwszy poświęca cały
rozdział książki. Ciężko stwierdzić, co bardziej tu Panu
Waldemarowi przyświeca: czy rozprawa z dawnym wielbicielem, który
ośmielił się przestać o swoim mistrzu wspominać, czy też
nakręcenie walki politycznej i mimochodem wybielenie patrona
sanacji. Wrażenie po szczegółowej lekturze takie jest, że o
zwykłą prywatę tu chodzi i leczenie własnych, zranionych uczuć
(inaczej mówiąc: głaskanie ego). Gdzieś tam ból w sercu pozostał
Łysiakowi, że jeden z jego młodych padawanów zboczył ze ścieżki
uwielbienia i zaczął myśleć po swojemu. To że padawan ten
zapędził się na intelektualną pustynie w swym wolno
myślicielstwie to już historia osobna.
Rozdział
poświęcony Ziemkiewiczowi jest dobrym podsumowaniem ducha i
przekazu „Karawany...”: rozprawa z tymi, których mamy za
nieprawomyślnych. Rozprawa najchętniej nie własnymi słowami, ale
jednak tak, by jasnym było kogo wynosimy a kogo potępiamy. Wielu z
was spojrzy na to zdanie i stwierdzi: tanga ciąg dalszy: Łysiak
krytykował, teraz krytykują Łysiaka. Nic bardziej odległego od
prawdy! Ta książka to wyśmienita pozycja: dobrze przemyślana,
zabawna i cięta jak żyletka. To Łysiak w szczycie formy i pełnej
krasie. To lektura zdecydowanie warta polecenia. To celne
podsumowanie stanu polskiej literatury i jej styku ze sceną
polityczną.