czwartek, 25 lipca 2013

Szeregowy żołnierz największej armii Ziemi


Kilka tygodni temu na rynku pojawiła się długo wyczekiwana, nowa płyta zespołu „Kult”. Jak zawsze w takich przypadkach fani mieli wielkie nadzieje, tym większe, iż od kilu już lat grupa zdawała się nie dorastać do swego wyśmienitego dziedzictwa. Spekulowano, iż Staszewski zestarzał się i zastał w swoich drogach, że jego życie stało się tak wygodnym i przyjemnym, że pozbawiło go materiału do pisania nowych ciętych tekstów. Podobnie można było by powiedzieć o stronie muzycznej, coś zacięło się w kiedyś świetnie działającej maszynie. Tym razem miało być inaczej, niemoc miała zostać przełamana. Czy tak się rzeczywiście stało? Wypada posłuchać i znaleźć odpowiedź na to pytanie.
 
Już początek płyty zapowiada jej dwoistość: wstępniak instrumentalny nastraja lirycznie, po to tylko by natychmiast przejść do mocnego, agresywnego muzycznie i tekstowo „Układu zamkniętego” - utworu, który powinien być już dobrze znany publiczności, jako że promował albumu i, nieco wcześniej, film o tym samym tytule. Ten podział na spokojne relaksujące dźwięki i na mocne granie w rockowym stylu definiuje zawartość. Z grubsza można by powiedzieć, że kilka początkowych piosenek zaliczymy do drugiej kategorii, podczas gdy końcówka płyty trafi do kategorii pierwszej. Kulminacja rockowości następuje w wyśmienitym, szczególnie tekstowo, „Prosto”:
„Idę prosto, nie biorę jeńców żadnych
Idę prosto, do póki sam nie padnę
Idę prosto, to jest powód do troski
Idę prosto, mam w dupie obie wasze Polski”.

Na tym etapie da się dostrzec kolejną dwoistość: mieszają się ze sobą pieśni o wydźwięku krytycznym w stosunku do rzeczywistości nas otaczającej („Układ zamknięty”, „Prosto” etc.) z pozytywnymi w swym wydźwięku opisami spokoju i szczęścia w mikrokosmosie rodziny(„Dobrze być dziadkiem” etc.). To pomieszanie obejmuje całość albumu i nadaje mu szczególny, nietypowy dla Kultu ton.

Im dalej tym mniej mamy rockowości, więcej relaksujących, wyważonych muzycznie kawałków. Wydaje się, że zespół chciał za jednym zamachem zaspokoić potrzebę mocnego uderzenia, takiego które sprawdzi się na koncercie i delikatnej pieśni, która nada się na relaksujący wieczór przy piwku. Można kwestionować zasadność samego pomysłu, ale warto zauważyć, że cel został osiągnięty. Warto także wspomnieć, że druga część płyty zawiera kilka godnych uwagi perełek. Pierwszą która wpada w ucho, jest „Bomba na parlament”: ironiczne spojrzenie na machlojki służb próbujących się za wszelką cenę utrzymać swą pozycję, poprzez fabrykowanie zagrożeń. Dalej wesołe „Nie chce grać w reprezentacji”, dopełniające tradycji zamieszczania choć jednego utworu o piłce nożnej. Wielki urok w moich uszach uzyskała, nieco zaskakująco, „Modlitwa moja”. Można jej słuchać bez końca, spokojny, hipnotyczny refren porywa. Pod sam koniec trafiamy na utwór, który dał tytuł temu wpisowi: „Największa armia świata”, nietypowe podejście do tematu alkoholika funkcjonującego sprawnie w społeczeństwie, kogoś w kim wielu z nas mogło by dostrzec siebie, jeśli tylko zechciało by spojrzeć uczciwie w lustro:
„Jestem alkoholikiem, niemal doskonałym
Zaświadczę o tym fakcie swoim życiem prawie całym (…)
Jestem jaki jestem i tego się nie zmieni
Szeregowy żołnierz największej armii Ziemi, hej!”

Ogień jeszcze tli się w Kulcie, ci którzy wieścili upadek pośpieszyli się odrobinkę. Przyznam, że po kilku średnio udanych płytach miałem swoje wątpliwości, ale „Prosto” przywróciła mi nadzieję. Nie można wprawdzie powiedzieć, że jest tak pełna świetnych piosenek, jak twórczość „wieków średnich” (na ten przykład „Ostateczny krach...”), ale ma kilka mocnych elementów. Zaczynam przypuszczać, że wymagamy zbyt wiele, zespół wyewoluował przede wszystkim pod względem muzycznym i nie ma powrotu do brudnego, rockowego grania dawnych lat. Przynajmniej nie całkowicie. To co jest najjaśniejszym elementem nowej płyty to konstatacja, że Kazik wciąż ma w sobie kilka tekstów ciętych jak brzytwa, i to jest nadzieja na świetlaną przyszłość...

PS.: Wideoklipy Kultu znajdziecie na kanale YouTube SPRecords oraz na stronie zespołu, gdzie nie zabraknie też zapisów jednego czy dwóch koncertów:
Odwiedzajcie, oglądajcie i tak dalej... 
Drugi utwór promujący płytę, „Dobrze być dziadkiem”:

poniedziałek, 8 lipca 2013

Kto sieje wiatr ten zbiera burzę - „Siewca wiatru”

Ostatnimi czasy podjąłem tytaniczny wysiłek powiększenia mojej wiedzy o polskiej literaturze fantasy. Dotychczas kontakt z nią miałem dość ubogi i, z wyjątkiem Sapkowskiego, raczej odstręczający. Podążając za tą myślą, podczas wizyty w bibliotece sięgnąłem po pierwszą z brzegu pozycję o przyciągającym tytule. Obejrzałem okładkę i stwierdziłem, że wygląda nie najgorzej, co jest zwykle podstawą mego osądu książki. Tak w moim posiadaniu znalazł się „Siewca wiatru” Kossakowskiej.
 
Nad tekstami umieszczonymi na okładce nie będę się rozwodził - mam nadzieje, że już wszyscy z was nauczyli się je spokojnie ignorować i nie przydawać im najmniejszej nawet wartości - przejdę prosto do fabuły. Historia rozpoczyna się od niesprawiedliwej egzekucji i wskrzeszenia przez Boga jednego z „aniołów miecza” IMIE, który w efekcie staje się Abadonem, Aniołem Zniszczenia. Następnie fabuła przeskakuje tysiąclecia naprzód. Gdzieś w międzyczasie archaniołowie obalili dotychczasowych władców niebios, wkrótce potem Jasność opuściła niebiosa. Dziś nowi możni, opuszczeni przez swego Boga, muszą stawić czoła zagrożeniu jakim jest zapowiedziany powrót Siewcy Wiatru, manifestacji antyBoga. Podstępne knowania, skrytobójstwo i zdrada rozdzierają anielskie szeregi. Krew miesza się z wyrywanymi ze skrzydeł piórami, aż wszystko znajduje swoją kulminację w walnej bitwie z Ciemnością, uwieńczonej, dzięki Bogu, triumfem dobra.

Wielu z was zapewne pomyślało sobie: fantastycznie, brzmi jak odlotowa książka akcji. Wojny aniołów w niebie? Nie może być nic lepszego! Otóż błąd. Jest wiele lepszych rzeczy, wiele ciekawszych historii. Po prawdzie sam fabuła jest nawet wciągająca i powieść czyta się gładko, bez specjalnych zgrzytów i bez szczególnych przemyśleń. Problem pojawia się, gdy próbujemy przez chwilę zastanowić się, o czym my tu właściwie czytamy. Książka jest ponoć o aniołach i demonach, ale czy aby na pewno? Otóż wic polega na tym, że absolutnie nie: to książka o takich samych ludziach, którym tylko dla niepoznaki doprawiono skrzydła. Nie ma nic anielskiego w bohaterach powieści, nic szczególnego, nic nadludzkiego. Piją, palą, swawolą – nie są idealni, nie są wyjątkowi. Śmiertelnicy w powieści właściwie się nie pojawiają, brak więc nawet specjalnego kontrastu między potęgą zastępów a marnością człowieka.

Pomimo lekkości w czytaniu, „Siewca wiatru” jako powieść nie ma wielkiego sensu. Jeżeli pani Kossakowska czuła potrzebę napisania historii pałacowych intryg, to dlaczego ubrała postacie tego małego dramatu w anielskie szatki? Ten zabieg nie pełni żadnej roli w powieści, nie ma znaczenia. Dlaczegóż więc? Ktoś kiedyś napisał, że powieść fantazy powinna mieć sens, nawet gdy obierze się ją ze wszelkich elementów fantastycznych. Ja bym powiedział raczej, że nie ma sensu powieść fantastyczna, w której elementy bajkowe stanowią tylko dekoracje i nie pełnią żadnej roli. Pomimo tego, że fantazja dobrze się sprzedaje w dzisiejszych czasach, apeluje do autorów: nie popełniajcie błędu Kossakowskiej i nie ubierajcie na siłę swoich historii w elementy mistyczne, tylko po to by zdobyć garść dolarów więcej.

środa, 26 czerwca 2013

Alive – czyli zaczerpnij życia ze słoika

Jedną z głównych ostoi barowego życia we Wrocławiu jest nasyp kolejowy wzdłuż ulic Kolejowej i Bogusławskiego. Można pod nim znaleźć liczne i różnorodne lokale serwujące piwo: począwszy od typowych mordowni, poprzez kluby sportowe, aż po centra muzyki granej na żywo. W tej ostatniej kategorii prym wiedzie - usadowiony na niemal samym końcu nasypu, tuż przy znanym na świat cały targowisku Zielińskiego – Alive.

W ciepłych porach roku, na chodniku przed lokalem rozstawiany jest otoczony płotkiem ogródek z parasolami, rozciągający się na dwie typowe podnasypowe parcele. Widoki może nie są zachwycające, ale nie są też najgorsze, w końcu stary parkan targu i stojąca od lat katastrofa budowlana to kawałek historii naszego pięknego miasta. W sezonie zimowym nie ma ogródka, za to często, w tylnej sali lokalu, można posłuchać muzyki granej na żywo przez mniej lub bardziej znane zespoły, w większości wywodzące się z lokalnej sceny muzycznej. W lecie także zdarza się koncert, tyle że z mniejszą częstotliwością. Głównym problemem Alive jest niewielki rozmiar sali ze sceną, w wyniku tego rodzina i znajomi wykonawcy błyskawicznie zapełniają przestrzeń przeznaczoną dla publiczności. Krótko mówiąc – ciężko jest się wcisnąć. Zwykle znajdzie się miejsce w sali przy barze, gdzie nie słychać dobrze muzyki, ale za to ma się blisko do piwnego źródełka.

Skoro o tym już mowa, zerknijmy, co też możemy nabyć do picia w lokalu. Przede wszystkim mamy względnie standardową ofertę piw czeskich i kilka polskich koncernowych. Nie będziemy się w to zagłębiać, nic szczególnego i ciekawego. Co jest szczególne i ciekawe to lokalne piwko, dostępne tylko w tym miejscu i ochrzczone na jego cześć jako „Piwo Alive”. Typowe jasne piwo w smaku nie odstające specjalnie od rynkowej średniej, z lekką nutką goryczy i ociupinką kwaskowatości, nieszczególnie gazowane (kilka dodatkowych bąbelków dodało by my uroku). Co wynosi je ponad przeciętność to sposób podawania: serwowane jest mianowicie w słoiku, takim w jakim zwykle spodziewali byśmy się ogórków, marynowanych grzybków, dżemu, ewentualnie obiadu dla przyjezdnego warszawiaka. Nie da się ukryć, że ma to szczególny urok, daje poczucie powrotu do dawnych, prostszych czasów gdy piwo piło się z tego co akurat było pod ręką. Zamiast zupełnie standardowych kufli mamy tutaj drobną odmianę, przyjemną i ciekawą, choć bez wpływu na walory smakowe.

Jeżeli kiedyś będziecie w okolicach nasypu kolejowego i będziecie zastanawiać się do której knajpki wstąpić, rozważcie poważnie Alive. Szczególnie w czasie zimowym, gdy możecie mieć niemalże pewność, że traficie na ciekawy koncert. Nie zapominajcie o nim jednak również w czasie letnich upałów, gdyż tu właśnie znajdziecie jeden z najobszerniejszych ogródków piwnych, w raczej ciasnym i zatłoczonym, rejonie.

czwartek, 6 czerwca 2013

Na brzegu rzeki błota usiadłem i piwo piłem

Żartuje. Nie było szans na zajęcie miejsca siedzącego. Dwakroć żartuje. Nie było rzeki, było jezioro, morze, ocean błota. Staje się smutną tradycją, że jedna z najciekawszych imprez plenerowych w naszym mieście, trafia na wielce niefortunną pogodę. W ubiegłym roku zimno było trudne do wytrzymania, w tym roku deszcz i miękka nawierzchnia utworzyły grząski tor przeszkód. Nie powstrzymało to jednak prawdziwych koneserów, od wzięcia udziału w „Festiwalu dobrego piwa” na gruntach pałacu w Leśnicy.
 
Zwyczajowo głównym elementem festynu były liczne stoiska piwne małych i średnich browarów. Przybyły z różnych zakątków Polski, a także w niemałej liczbie z Czech, co również jest festiwalową tradycją. Zapewne znaleźli się tacy pośród widzów, którzy spróbowali skosztować każdego z serwowanych trunków, spotkać ich można było później leżących na trawce i nie przejmujących się przyziemnymi sprawami. Osiągnęli absolut. Nie miałem podobnych ambicji, głównie ze względu na zdrowy rozsądek, a także z przyczyn atmosferycznych. Początkowo myślałem tylko o tym, jak przetrwać nie utonąwszy, później kombinowałem jakie piwo zakupić, przedarłszy się bohatersko przez błotne ślizgawki, jeszcze później rozglądałem się za schronieniem przed deszczem dla ulżenia dzierżonemu w dłoni parasolowi, po kolejnymi piwie rozważałem, czy do toalety lepiej będzie brodzić czy popłynąć. Wreszcie moja uwaga skoncentrowała się na tym, jak wydostać się z terenu festiwalu, nie zniszczywszy do ostateczności obuwia.
 
Nie chce jednak narzekać. Koniec końców to impreza z najszczytniejszym zamiarem, pomysł genialny, który powinien być wspierany i kontynuowany. Dlatego nie będę więcej marudził. W zamian skieruje myśli moje ku meritum: co udało mi się wypić i czy warto było? Pierwsze piwko, które sączyłem na trawce pod parasolką, z widokiem na panie oprowadzające kucyki, to niepasteryzowany lager z Brackiego Browaru Zamkowego. Byłem zadowolony, smak charakteryzował się intensywną goryczą bez przesadnej słodkości. Jedyne co można mu zarzucić, to szybkie wypełnianie, ciężko było by wypić większą ilość tego trunku. Drugim nabytkiem był znany i niekoniecznie lubiany „Złoty Lew” (tudzież „Złote Lwy”). Tu nie ma co się rozpisywać, produkt popularny – typowy pills bez specjalnego polotu. Następnie, jako dodatek do koncertu, posłużył czeski pills z browaru Krakonos. Dobre, rzetelne czeskie piwo. W międzyczasie miałem też okazje skosztować pewnego belgijskiego specjału. Draństwo drogie było jak ogon diabła, ale z drugiej strony smaczne jak anielskie łzy (moje umiejętności w sztuce tworzenia metafor rosną nieustannie). To właściwie zamyka doświadczenia z browarkami na jarmarku, wypiłem jeszcze coś polskiego wychodząc, ale niestety nie pamiętam dokładnie co to było, stoisko znajdowało się tuż za mostkiem po lewej. Patrząc na mapę terenu festiwalowego, można mniemać, że był to browar Fortuna.
 
Tak oto zmokłem, oblepiłem się błotem i spoiłem piwem na tegorocznym „Festiwalu”. Mam nadzieje, że za rok czy dwa, większe połacie terenu będą wyłożone kostką brukową i nie będą rozmakać w zwodnicze grzęzawiska. Osobiście nie ucierpiałem specjalnie, musiałem tylko godzinkę poświęcić na czyszczenie butów. Niektórzy jednak, nie tak szczęśliwi, co poślizgnęli się i wyłożyli w błoto, mieli zdecydowanie gorzej. Na szczęście zawsze pobliskie stoisko serwowało darmowo delikwentowi jedno z pianką na osłodę (tudzież ogoryczkowanie). Miejmy nadzieje, że w przyszłości pogoda bardziej dopiszę. Jeśli nie, to organizatorzy powinni rozważyć przeniesienie imprezy na, zwykle pogodniejszy, czerwiec lub marzec.

poniedziałek, 13 maja 2013

Szczekając na szlaku karawany

Waldemar Łysiak „Karawan(a) literatury”

 
Są w Polsce pisarze, o których jest głośno; są w Polsce pisarze, których głośno się krytykuje; są też w Polsce pisarze, o których zwykle się nie wspomina. Do tej ostatniej grupy zalicza się Waldemar Łysiak, twórca legendarny, jeden z poczytniejszych pisarzy polskich ostatnich kilkudziesięciu lat. Nie da się jednak ukryć, że jest także literatem kontrowersyjnym: tak jak liczne jest grono jego zwolenników, tak liczna jest grupa jego oponentów. Ci ostatni niekoniecznie określają go mianem grafomana, bo takiej bzdury nie byli by w stanie sprzedać, ale raczej próbujących sprowadzić go do utalentowanego oszołoma. Najchętniej jednak w ogóle nie wspominali by o jego istnieniu, czytają po kątach, z wypiekami na twarzy, jego najnowsze powieści, w masochistycznym uniesieniu dając się smagać ciętym słowem.

 
Łysiak w „Karawanie literatury” po raz kolejny silnie uderza w Salon - koterie wzajemnej adoracji przepojoną duchem lewicowego liberalizmu. Wprawdzie wielokrotnie na kartach powieści zaznacza, że on właściwie tylko cytuje, to co można bez trudu znaleźć w pismach literackich, opracowaniach polemicznych i temu podobnych, stawia się w położeniu reportera, który nie zajmuje się ocenianiem umiejętności kolegów/wrogów po piórze. Nie zawsze wychodzi, niestety, czy raczej: na szczęście, inaczej cała publikacja była by dość sucha. Sam dobór cytatów nie jest pozbawiony stronniczość, prze ca nie chodzi o zimny reportaż, chodzi o kolejny element walki ze zgniłą koterią, z bagienkiem polskiej postmodernistycznej sztuki, o kolejny element politycznej walki Łysiaka przeciwko michnikowszczyźnie. Chwała mu za to, zawsze dobrze jest widzieć bratnią duszę, walczącą przeciwko akolitom Gazety Wybiórczej.

 
Powieść ta, jeśli można ją nazwać powieścią, ale jak inaczej? Reportażem? Recenzją? Kompendium? W każdym razie, powieść ta ma luźną formę, jest czymś na kształt rozbudowanego felietonu w łysiakowym stylu. Kolejne rozdziały atakują w dość dowolny sposób poszczególne aspekty literacko-kulturalnego życia naszej Ojczyzny, i nie tylko jej, bo walka z układem/salonem nie jest zjawiskiem wyjątkowym dla Polski, przy czym są nimi zarówno zjawiska, przykładowo nagrody literackie, jak i motywy treściowe, przykładowo epatowanie seksem. Autor próbuje dystansować się od oceniania kogokolwiek, nie sposób jednak strząsnąć z siebie wrażenia, iż te zabiegi są raczej maskowaną ironią: konkretne i miażdżące jest zdanie Pana Waldemara o jego kolegach po piórze i jedynie powierzchownie skrywa się pod płaszczykiem opinii innych. Książkę przepełnia charakterystyczny dla Łysiaka mocny humor, skierowanego przeciwko nieprawomyślnym. Rzecz, czy humor taki można zaakceptować, jest nie tylko kwestią gustu, ale i poglądów politycznych. Pewnym jest, że miłośnicy Michnika i P-owce nie będą zachwyceni lekturą i nie przyjdzie im się tak serdecznie pośmiać jak reszcie z nas.

 
Brzmi wybornie, w sam raz jak lek na frustracje prawicy na lewicowo-liberalną rzeczywistość i w znacznym stopniu rolę taką spełnia, jednak nie wszystko jest tak różowe. Otóż Pan Autor, poza tym, że jest antysalonowcem, jest wielkim zwolennikiem pewnego mordercy, terrorysty i rabusia pociągów, dlatego obok walki z Salonem, która, proszę mnie źle nie zrozumieć, dominuje treść, poświęca tu jedno, tu dwa zdania na wbijanie szpil mojej części antysalonu, czyli popłuczynom po Narodowej Demokracji. Nie ma nic w tym zdrożnego, w końcu ta walka trwa od z górą stu lat, a wtykanie literackich szpil to atak zdecydowanie mniejszego kalibru niż morderstwo czy więzienie, także postęp cywilizacyjny na tym froncie łatwo dostrzec. Nie obrażamy się, ale i krytyki do wiadomości nie przyjmujemy, czyli wszystko zostaje po staremu. 

 
Pewnej postaci Autor poświęca szczególne miejsce na łamach swojej powieści, chodzi o Rafała Ziemkiewicza. Ten biedny duch, antysalonowiec, zawieszony gdzieś pomiędzy zwolennikami wolnej Polski, a sektą podwawelskiego wąsacza, miotał się już od lat, migrując w kierunku Narodowej Demokracji. To trud próżny, w czym zdają się zgadzać Łysiak i Ndecy, a czemu ten pierwszy poświęca cały rozdział książki. Ciężko stwierdzić, co bardziej tu Panu Waldemarowi przyświeca: czy rozprawa z dawnym wielbicielem, który ośmielił się przestać o swoim mistrzu wspominać, czy też nakręcenie walki politycznej i mimochodem wybielenie patrona sanacji. Wrażenie po szczegółowej lekturze takie jest, że o zwykłą prywatę tu chodzi i leczenie własnych, zranionych uczuć (inaczej mówiąc: głaskanie ego). Gdzieś tam ból w sercu pozostał Łysiakowi, że jeden z jego młodych padawanów zboczył ze ścieżki uwielbienia i zaczął myśleć po swojemu. To że padawan ten zapędził się na intelektualną pustynie w swym wolno myślicielstwie to już historia osobna.

 
Rozdział poświęcony Ziemkiewiczowi jest dobrym podsumowaniem ducha i przekazu „Karawany...”: rozprawa z tymi, których mamy za nieprawomyślnych. Rozprawa najchętniej nie własnymi słowami, ale jednak tak, by jasnym było kogo wynosimy a kogo potępiamy. Wielu z was spojrzy na to zdanie i stwierdzi: tanga ciąg dalszy: Łysiak krytykował, teraz krytykują Łysiaka. Nic bardziej odległego od prawdy! Ta książka to wyśmienita pozycja: dobrze przemyślana, zabawna i cięta jak żyletka. To Łysiak w szczycie formy i pełnej krasie. To lektura zdecydowanie warta polecenia. To celne podsumowanie stanu polskiej literatury i jej styku ze sceną polityczną.

sobota, 4 maja 2013

"Piwo, piwo, piwo" - analiza i interpretacja

Darujemy sobie tym razem przydługie wstępy, Ci którzy są zainteresowani podobnymi rzeczami, niech skierują swe kliknięcia w stronę poprzedniego posta na blogu, czyli tego samego ale w wersji angielskiej. Jeżeli nie znają języka, to już jest ich problem...
(Tłumaczenie pochodzi z gry "Opowieści Barda". Jeśli interesujecie się grami RPG powinniście zerknąć na tą pozycję. Wykonanie pochodzące z gry przesłuchać możecie na przykłąd tu:

„Piwo, piwo, piwo, pyszne z pianką piwo, piwo.”
Piosenka rozpoczyna się od jasnego zaznaczenia, o jakim napoju będzie mowa, być może w przeświadczeniu, iż tytuł nie jest dość sugestywny. Nieco rozszerzając, autor anonsuje także piankę, cechę dość charakterystyczną dla chmielowego napoju. Znamy ją z setek kufli, walczyliśmy z nią, gdy próbowała się wyrwać ze świeżo otwartej butelki, moczyliśmy w niej wąsy i usta, wylewaliśmy i zdmuchiwaliśmy ją ze szklanek... w naszej i poety świadomości jest nieodłącznie związana z piwem.

„Dawno, dawno temu, w historii daleko,”
Bajkopisarski zabieg umieszczenia akcji „za górami, za lasami, za siedmioma dolinami” i do tego w zamierzchłych czasach, służy zwolnieniu autora od ścisłego trzymania się faktów, czy wręcz od trzymania się faktów w choćby najmniejszym stopniu. To uwalnia wyobraźnie i potencjał twórczy, wybaczamy więc i nie będziemy się z tego powodu stroszyć.

„gdy do picia było, chyba tylko mleko.”
Oto dotarliśmy do bardzo znamiennej różnicy między wersją anglojęzyczną a polską. Jeśli pamiętacie, to wam przypomnę, w wersji barbarzyńskiej mowa była o herbacie, tutaj jak wół stoi mleko. Znamienny to symbol różnicy kultur: dla Słowian podstawowym napojem bezalkoholowym było, jest i będzie, mleko, takie co się leje z krowy, o ile mnie wiadomo. Choć jest to napój zacny i godny polecenia, a w postaci sfermentowanego kumysu nadający się nawet na imprezkę, to nie może się równać z bursztynowym cudem, prawdziwym bohaterem piosenki. Tak czy owak, mamy określenie ram czasowych: gdzieś między udomowieniem bydła, a dniem dzisiejszym.

„Żył raz sobie człowiek, co zwał się Jasiek Kiep”
Oto nasz heros, który, o dziwo, żył, według autora poematu, tylko raz. Nieco ciężko w to uwierzyć, gdy się pomyśli z jakim niewiarygodnym człowiekiem mamy do czynienia, tacy zwykli żyć co najmniej dwa razy jeśli nie pięć. Jasiek Kiep było mu na imię, i pewno nie ma w tym imieniu więcej prawdy ponad to, że świetnie rymuje się z następnym wersem.

„I stworzył cudowny, chmielowy napój, po którym szumiał łeb.”
To jest to! Cud techniki się stał za sprawą Jaśka. Ludzkość otrzymała w darzę napój cudowny pod wieloma względami, na przykład: chmielowy. To jeszcze nie największy cud, wspomniana wcześniej pianka i delikatne bąbelki są kolejnymi, pod pewnym względem bardziej spektakularnymi, niezwykłościami piwa. Największą z nich wszystkich jest jednak zdolność przekazywania szumu bąbelków z cieczy wprost to głowy spożywającej je osoby. Ta właściwość godna boskiej ambrozji czyni z niego najcudowniejszy ze znanych ludzkości napojów! Każdy z nas może w ten sposób poznać wolność i radość pęcherzyka gazu wznoszącego się w cieczy wbrew grawitacji, ku górze.

„Hej! To pewnie był uczony, co rozum miał za stu.”
W wersji polskiej przypuszczenia co do profesji bohatera piosenki zmieniły się w sposób znamienny: tym razem podmiot liryczny zgaduje, że Jasiek był człowiekiem wielkiego intelektu. Musiał prze ca kimś takim właśnie być, by być w stanie stworzyć, w drodze eksperymentu i przemyśleń nad recepturą, najcudowniejszy z ziemskich napojów. Także „rozum za stu” należy przyjąć jako niedopowiedzenie, „rozum za tysiąc” wydaje się być lepszym oszacowaniem. Co do określenia go mianem uczonego, ja, a myślę, że i moi czytelnicy nie mamy najmniejszych zastrzeżeń.

„I zawsze wielkie, dzięki będziem składać mu.”
Oj będziem, będziem. Przez wieczność ludzkość, ta rozsądna jej część, będzie pamiętać i wychwalać twórcę chmielowego szczęścia w płynie. Gdyby Jasiek doczekał się pomnika, albo wręcz jakiejś świątyni niewielkiej, niewątpliwie codziennie świeże kwiaty dekorowały by te miejsca, umieszczone, zamiast w wazonie, w kuflu, lub butelce po piwie.

„Popatrzcie, co nam dał, dał szczęścia nam paliwo.”
Dla podkreślenia wymowy poprzedniego wiersza, mamy tu przypomnienie, że „paliwo szczęścia”, rzecz zupełnie niezwykła i wcześniej nieznana, jest zasługą Jaśka. Na wypadek gdybyśmy kiedyś zapomnieli, że zawdzięczamy nieomal całą radość naszego życia, Jaśkowi z przeszłości, jego przemyślnej zaradności, jego zdolności mieszania i fermentowania. Niechaj każdy spojrzy na swoje życie i stwierdzi czy przypadkiem wszystkiego co dobre nie zawdzięcza chmielowemu cudowi.

„Niech żyje nam nasz Jasiek Kiep, który wynalazł piwo”
Tak jest!

„Dębowy Bęben, Trowi Pub, a także Szczur Pijany,”
No cóż, nie mogę powiedzieć bym kiedyś spotkał się z lokalami o podobnych nazwach... Zdecydowanie piosenka została napisana już kilka ładnych wieków temu. Tak dawno, że nie wiadomo nawet co miało by znaczyć słowo „trowi”. Prawdopodobnie chodzi o bajkową istotę z folkloru wysp Szetlandzkich: trow. Jedna rada dla właścicieli barów, pubów i temu podobnych: „Pijany Szczur” to wyśmienita nazwa dla knajpy, na pewno z samej tylko ciekawości bym do niej zajrzał.

„jednego możesz być pewien, tam browar Jaśka jest lany.”
Zdecydowanie i to nie tylko w lokalach o podanych powyżej nazwach, w każdym lokalu, który śmie się nazywać pubem, ba, w każdej właściwie restauracji (z pominięciem barów mlecznych) napijemy się bez większego trudu złocistego piwka. Różne jego rodzaje goszczą na rynkach, każdy chce uszczknąć co nieco z chmielowego tortu upieczonego przez Jaśka Kiepa. Tysiące, setki tysięcy kranów w samej tylko Polsce leją wodę życia i oby tak było nadal!

„Więc chłopcy i dziewczęta o jedenastej dajcie STOP”
Polski tłumacz okazuje się być mniej seksistowski niż angielski/irlandzki autor i wzywa zarówno chłopców, jak i dziewczęta, do wstrzymania wszelkiej aktywności o godzinie jedenastej wieczorem, wieczorem bo dżentelmen/dama przed południem nie pije. O tejże godzinie trzeba nam się wstrzymać, wrzucić luz, oderwać kufel od ust, choć wydaje się to trudne i niezgodne z duchem wieczoru, wypada abyśmy tak uczynili, a to po to by:

„I Jaśka wspominajcie, bo fajny był to chłop.”
Tak właśnie, to tak niewiele by upamiętnić człowieka, któremu zawdzięczamy szczęśliwe życie. Poświęćmy w związku z tym każdego wieczora, gdy raczymy się piwem (czyli, rzeczywiście każdego wieczora), kilka sekund, dokładnie pięć, na uczczenie Jaśka.

„Raz, Dwa, Trzy, Cztery, Pięć...”
Odliczamy. Jeśli ktoś jest humanistą i ścieżki ścisłych umysłów są mu zupełnie obce, może zamiast odliczać do pięciu, poczekać bliżej nieokreślony czas, filozoficznie kontemplując zagadnienie piwa. Ci natomiast, którzy uważali na matematyce, niech liczą wspólnie z nami...

„Zamieszaj w beczce słodu i chmielu sypnij w połowie,”
Wreszcie w ostatnie zwrotce przechodzimy do szczegółów technicznych receptury, znanych dobrze każdemu człowiekowi na tej planecie, za wyjątkiem odpowiedzialnych za produkcję w wielkich kompaniach browarniczych, z niewiadomych przyczyn wiedza ta omija ich bezpiecznie szerokim łukiem. W każdym bądź razie, podstawową sprawą jest słód, cała jego beczka, w której solidnie przychodzi nam zamieszać. Jak już wzburzymy podstawę napoju, dodać musimy smaczek, czyli chmiel, autor proponuje pół beczki chmielu na pół beczki słodu, to solidna proporcja, której przestrzegać powinien każdy browarnik.

„od tego smarowania rozjaśni ci się w głowie.”
Tu autor nieco przedwcześnie zaleca smarować się wymieszanym materiałem, my wiemy jednak, że to tylko skrót poetycki i rzecz cała powinna popracować co nieco, wygenerować produkty uboczne, takie co to wytworzą bąbelki i takie co to zakręcą naszą głową. Już gotowy napój można zdecydowanie wykorzystać do smarowania, pewne regiony w piwnym raju, jakim są Czechy, słyną z kąpieli w jasnym z pianką, to jeśli chodzi o stosowanie zewnętrze. Głównie, zwykle, normalnie wykorzystamy piwko do naoliwienia naszego wnętrza, wlewając je poprzez otwór ustny i zapewniając skuteczne działanie maszynerii naszego ciał. Już po pierwszym łyku jasny błysk rozjaśni nasze myśli, jakby młode słońce wzeszło pod ponurą kopułą naszego umysłu. Tu uwaga: efekt nie jest permanentny i powinien być systematycznie podtrzymywany.

„Czterdzieści kufli dziennie zabije każdy ból,”
Każdy ból, dodajmy też, że wyleczy każdą chorobę. Jedyne co musimy robić to wypijać czterdzieści kufli w ciągu dnia. Nie jest to szczególnie dużo, choć nie da się ukryć, że o amatorskim piciu nie ma tu mowy. Taka ilość wymaga zaangażowania ciała i duch na poziomie głębokiego wtajemniczenia, wymaga treningów i samozaparcia, korzyści są jednak wielkie: wszelkie troski opuszczają nasze ciało i, przy regularnym stosowaniu metody, nigdy już w nie nie wracają.

„a koszt to osiem pensów i podatku pensa pół.”
Przechodzimy do spraw przykrych i już w dzisiejszych czasach nieaktualnych. Nie ma już pensów, a pół pensa podatku na towarze kosztującym osiem pensów to bajka, jakiej żaden obywatel wspaniałego współczesnego państwa nie jest wstanie ogarnąć umysłem. Wiemy przecież, że cywilizacja wymaga, aby około połowy ceny produktu zabierane było w formie podatku, dla naszego i waszego zdrowia, szczęśliwości i bezpieczeństwa: jasnym jest w końcu, że posiadanie zbyt wielkich ilości pieniędzy jest niebezpieczne, banknoty są łatwopalne, a monetą można się bez trudu udławić. W dzikich czasach Jaśka podatek na kuflu piwa wynosił ledwo pół pensa, czyli nieco ponad pięć procent, dziś wyższe podatki nałożone są na sałatę, chleb powszedni czy też książkę... piwo natomiast cierpi pod obciążeniami bliskimi 50 procent.

 

środa, 24 kwietnia 2013

Analisys and interpretation of the poem „Beer, beer, beer”

Today, for the first time, the blog entry will be in two languages. This is due to the fact that, also for the first time, we will perform an analysis and interpretation of the famous Irish/English bar song entitled „Beer, beer, beer”. The title itself does not leave much room for speculations what the song is about. If you guessing that it is about beer... you are right. But let us not jump to much ahead. Before anything happens let us introduce the performance of this wonderful piece by a splendid band „Flogging Molly”:
"Beer, beer, beer" Flogging Molly
 A fantastic experience, don't you agree? Now let us approach the content, line by line.

The song starts in a manner typical for fairy tales and barroom stories that separates the recipient from the story:

„A long time ago, way back in history”
In a peculiar double manner we are informed that the story took place a wast amount of time ago, so far in the past that one should not hope to obtain any reasonable evidence that would support the story and one should just trust that the content is fairly representing the past deeds.

„When all there was to drink was nothing but cups of tea”
As the assurances of the previous verse would not be enough, once again we are being assured that story reaches so far in the past that the only available drink was tee. We are not informed if this was green or black tee, but regardless, we can imagine that it must have been very, very long time ago. We can also guess immediately, if we have not know it prior, that the song has been created in teacentric countries of British Islands. In principle, it could have been of Chines origin, but we disregard that possibility, due to the fact that Chines did not mastered the beer making till this day. We can also feel the peril of the people of this age, as we imagine that all that we have for a nice evening sip is a Caramel.

„Along came a man by the name of Charlie Mops”
Finally the main protagonist of the story is introduced. This is similar to Homer introducing Achilles into „Iliad”: the great hero arrives into the scene to shape future events like only a true heroes and an offspring of goods can do.

And he invented a wonderful drink and he made it out of hops
The story unfolds. We knew heroes that slain vicious creatures, eight headed hydras and others of the sorts. But the hero of today is of more an intellectual sort. He is an inventor which, I will point out, is a good roll model for your children! This Titan of intellect managed to create an alternative to previously introduce tea – a drink of an unique composition based on a common herb called hops. How he arrived at his recipe we do not know. Maybe there were a long process of an experimentation and changing ingredients that eventually lead to this „wonderful drink”.

The content of a refrain shade additional light on the character of Charlie Mops:
„He might have been an admiral, a sultan, or a king”
The first line speculates about a potential line of work the protagonist followed. All suggestions reach heights of a human society. It is one of the possibilities, one could also add a title of Pharaoh to the list, but that would be reaching far too far into the land of reality. What is surprising there is no indication that Charlie should have been not only a men of a high statue and power, but also a men of an incredible intellect.

„And to his praises we shall always sing”
Agreed!

„Look what he has done for us, he's filled us up with cheer”
This line summaries in the most perfect way the message of the poem. It stress the positive influence of Charlie Mopse's invention on each particular drinker and a society in general. Note the plural form, this should remind us that even if at a certain point we are not nicely beered up, there is someone else in the world that is!

„Lord bless Charlie Mops,
The man who invented beer”

Last two lines just reminds us the name of our hero, the fantastic invention in question and calls onto a deity to give him all the virgins he desires.

„The Jury's Bar, the Clancy's Pub, the Hole in the Wall as well
One thing you can be sure of, it's Charlie's beer they sell”

We follow with naming but a few places in which one can acquire The Best Drink In The World (in short TBDINTW). And yes, we can be sure that in all bars, pubs, discos, restaurants and other reputable establishments we will be able to acquire a tiddly beer! The last name might be a little deceiving: Hole in the Wall... but let's be frank, when ones sees a name like these, there is no doubt that inside he will be able to get hammered nice and easy and probably for a moderate price. By the way, if some of my readers ever encounter pub named Hole in the Wall, pleas let me know, I would be thrilled to go there and drink myself into an oblivion.

“So come on all me lucky lads at eleven O'clock ye stops”
Yes in deed, we are lucky, but correcting a sexist bias of the old times let us say that equal well we can be lads and lassies. Next we have to note that the eleven mentioned in the text is ambiguous, but taking from our knowledge that the gentlemen does not start before noon, we can rule out a eleven AM and that leaves us with a eleven PM deep into an evening. So what is so important that we should stop all the fun that we are having at eleven PM for?

“For five short seconds, remember Charlie Mops”
That is it! For short five seconds we shall celebrate our hero, man that brought us joy of inebriation. That the least we can do to honor him (or her, let us continue a struggle against the old time sexism).

“One, two, three, four, five”
Don't panic! It is just a count down for previously mentioned five seconds, we did not migrated into the lands of mathematics, all will be fine.

“A bushel of malt, A barrel of hops, you stir it with a stick”
In the third and the final part of the song we finally arrive at the recipe for the wonder drink. We can immediately recognize that this is not something that a modern large brewery would use as they try to stay away from a hops to be added to their product. But in the original recipe by Charlie hops is an important ingredient along with a malt (whether it is from barley or otherwise is not specified here leaving an open field). We also recognize that one should stir it well enough for all the components to nicely mix. Simple enough, yet but few mastered it to the extent that they provide an excellent product. As always in life: the devil is in the details.

“The kind of lubrication to make your engine tick.”
In this poetic form the author explains a role of the golden drink in a human body: it serves a similar role as an oil in a mechanical engine. For the smooth operation of our bodies, in particular our brains and our harts, we need to provide sufficient quantities of beer. Without it we can function for a while but effects of a friction will lead to heating up of the machinery, that can permanently damage vital parts of it. This effect can be observed in personal experiments: we notice that the world seams to operate much more smoothly and easy when we are properly lubricated, this is in actuality an effect of better operating conditions of our own bodies (mostly the brain and the heart).

“Forty pints of wallop a day will keep away the quacks.”
Now we move to a bit more quantitative description of the effects of beer consumption. A word “quacks” in the sentence can be interpreted in meany different ways. Most obviously as “quacks” - sounds that we make when we are displeesed, from our experience we know that indeed beer keps them away perfectly (in contradiction to vodka which seams to make people even more whine that they initially were). The second interpretation is “quacks” as the sums of all evils in the world (disease, poverty etc.), the effect is somewhat connected to the first one and equally real. The third interpretation is that beer chases away an actual ducks, something to be tested next time we visit a countryside. The fourth interpretation is that it chases away all kinds of charlatans and fraudulent doctors, here an experience would suggest that it is exactly opposite. The fifth interpretation would be that it chases away quakers (a christian denomination), also unlikely for the same reasoning. One should note, that to see the effect fully and surely one should be prepared to drink hefty forty pints a day!

“ It's only eight pence ha'p'ny a pot and one and six in tax”
In the final veers we get to the one drawback of the great invention: a price. Although even here the author keeps its optimism, branding the price as low. This can be explained by the fact that he lived in a very primitive times, when taxes were scandalously low. It is not clear how terribly low they were: either 1/6 of a penny, or one penny or something else, which is, as well, low. For a comparison in a modern days Poland a distribution of a price of beer is as follows (for the cheapest one for a cheep effect): 1.14 PLN is the price of the drink itself and 0.86 PLN are the taxes - this is how far we have advanced a civilization since the commissioning of this song.

Cheers!


PS:
This turned out to be quite a bit longer than I anticipated. For that reason polish version will come as a separate entry soon.

sobota, 30 marca 2013

Tyskie Klasyczne - czyli potknięcia marketingu


Jakiś czas temu na rynku pojawił się nowy produkt pod marką Tyskie, nadano mu chwytliwą (trendy) w dzisiejszych czasach nazwę: Klasyczne. Można by powiedzieć: bardzo dobrze, duży browar rusza w kierunku nieco bardziej zjadliwych produktów. Należy tylko i wyłącznie pochwalić ich i oczekiwać, iż inni producenci podążą za jego przykładem. Pewno nie pochylał bym się specjalnie nad tym przypadkiem, gdyby nie pewne szczególne okoliczności...

Zdarzyło się ostatnio, kiedy biesiadowałem ze znajomym w klubie Liverpool podczas Jam Session, iż na stole znalazły się jednocześnie dwie butelki: Tyskie Klasyczne i standardowe. Pojawiła się w związku z tym okazja do porównania, nie tyle smaku, co raczej treści etykiet. Na zwykłym nie wyczytamy niczego ciekawego, jedno co możemy zauważyć, to to że w składzie wymieniony jest jedynie słód pszeniczny, nie ma ani słowa o chmielu - to samo w sobie jest podejrzane. Krótkie spojrzenie na ingrediencje piwa Klasycznego, pozwoli nam przekonać się, że tym razem dodano przynajmniej odrobinkę chmielu. Fantastycznie. Na tej butelce, wzrok przyciąga głównie dłuższy tekst zachwycający się dawną recepturą, którą wykorzystano przy produkcji. Receptura musi być rzeczywiście wiekowa, skoro zawiera coś tak współcześnie niespotykanego jak chmiel. Można sobie wyobrazić, że odkryto ją w zakurzonej szufladzie, gdzieś na strychu dawnego browaru, na który nikt od sanacyjnych czasów nie zaglądał... [widzę oczyma duszy tą nieszczęsną postać, przemierzającą pokryte pajęczynami zakamarki w poszukiwaniu czegoś co odmieni polskie browarnictwo i skieruje je na nowe, świetlane tory.]

No dobrze. Strategia stojąca za wypuszczeniem tego nowego rodzaju piwka jest jasna: firma stara się w ten sposób wyzyskać wzbierającą modę, na spożywanie piwa nietypowego: czy to niepasteryzowanego czy niefiltrowanego, tak to starają wkraść się w łaski nowo pęczniejącej grupy klientów małych browarów i przynajmniej cześć z nich przekonać do powrotu. Niby wszystko w porządku. Jeżeli zamiast klasycznej wersji, Tyskie wypuściłoby - na ten przykład - wariację pszeniczną, marcową, lagerową etc., nie miał bym żadnych zastrzeżeń i ten post nigdy by nie zaistniał. Tak się jednak nie stało, zdecydowano się na „lepszą” wersję już istniejącego pilznera. Zastanówmy się chwilę, co to właściwie oznacza? Otóż browar przyznaje się w ten sposób, że jego flagowy produkt jest czymś podrzędnym. Tyskie wyjawia, że jego piwo może być lepsze, ale z jakiegoś powodu nie jest i większość jego klientów karmiona jest produktem drugiej (trzeciej? czwartej?) kategorii.

Zapewne myśl ta nie przeszła przez głowę ludzi odpowiedzialnych za marketing dyskutowanej marki. Co więcej, prawdopodobnie nie zaświtało to w świadomości  konsumentów, którzy pomyśleli jeno: "Super, mamy nową, lepszą wersję naszego ulubionego piwka!". Prawda jest jednak taka, że przez lata mieliście gorszą, by nie powiedzieć, paskudną wersję swojego ulubionego piwka. Przez lata byliście jawnie oszukiwani na możliwej jakości, a teraz producent otwarcie, choć pewno nieświadomie, się do tego przyznaje. Czy jednak na pewno nieświadomie? A może było tak, że koncern zdawał sobie sprawę z implikacji swego ruchu, liczył jednak na to, że nieświadomy klient łyknie ich strategię jak, przysłowiowy, młody pelikan...


Nie zajmę się tutaj oceną Tyskiego Klasycznego, powiem tylko, że nie jest złe, choć eksplozją cudnego smaku także bym go nie określił. Chciałem wam tylko zwrócić uwagę na to, że wielkie browary jawnie serwują wam, jako ósmy cud świata, trzeciorzędny produkt, który mogli by bez trudu ulepszyć. Powiecie, że to tylko Tyskie? Nonsens, każdy inny wielki browar świadomie produkuje kiepski produkt, agresywnie pozycjonując jego markę w świadomości odbiorcy, ignorując jednocześnie całkowicie możliwość poprawy jego jakości. Wniosek płynie z tego następujący: pora zaufać małym browarom, które nie mają finansowo-marketingowych możliwości by robić was w konia.

poniedziałek, 25 marca 2013

Sen parnej nocy - opowiadanie

Dziś kolejne opowiadanie, zorientowane na eksplorację krainy snu. Cóż czeka na nas, cóż nas spotyka za zasuniętą kurtyną świadomości? I co ważniejsze jakie to ma znaczenie?

Sen parnej nocy

piątek, 22 marca 2013

Niemiecka rzetelność w słodko-kwaśnym wydaniu

Paulaner jest prawdopodobnie najlepiej rozpoznawalną w Polsce niemiecką marką piwa. Choć nasi zachodni sąsiedzi znani są z ciepłego nastawienia do złotego trunku, nie zdarza im się promować na światowych rynkach wielkich nazw. Wynika to zapewne z faktu, iż browarnictwo w Rzeszy było od wieków sportem lokalnym, wewnętrzne podziały polityczne prowadziły do wykształcenia się silnych regionalnych browarów. Sytuacja ta trwa do dziś. Jednymi z nielicznych, które zawędrowały ostatecznie do Polski, są monachijskie Paulanery. Dziś weźmiemy na języki jeden z nich: Dunkel Hefe-Weissbier.

Krótka wizyta na wikipedi pozwoli nam stwierdzić, że jest to piwo oparte na słodzie pszenicznym, niefiltrowane, informacje te w całej rozciągłości potwierdza etykieta. Jak sama nazwa wskazuje, piwo ma ciemny, mętny kolor, sprawiający przyjemne wrażenie po przelaniu do przejrzystego szkła. Jeśli na chwilkę jeszcze powstrzymamy pragnienie i poświęcimy się lekturze nalepki na butelce, dowiemy się, że do czynienia mamy z napojem z tradycjami, warzonym od trzystu lat w jednym browarze, z poszanowaniem bawarskiego prawa czystości, czyli starych, acz wciąż obowiązujących, zasad wytwarzania piwa zakazujących dodawania do niego czegokolwiek poza wodą, chmielem i słodem jęczmiennym. I tu mamy lekkie zaskoczenie, przecież badany Paulaner jest produkowany na słodzie pszenicznym! Oznaczać to może tylko jedno: jakiś czas temu browar zarzucił Bawarską tradycję i przeszedł na ogólnoniemieckie zasady. Szkoda tylko, że ulotka jest w tym temacie nieco myląca. Czytając dalej, teraz z odrobinką sceptycyzmu, odkrywamy że wytworzono naszego bohatera w procesie górnej fermentacji, z wykorzystaniem jedynie bawarskiego chmielu, specjalnie dobranych odmian drożdży i wody pochodzącej z najgłębszych otchłani Ziemi, przy czym to ostatnie jest moją poetycką przesadą. Ciekawym elementem na sam koniec jest opis „rytuału podawania piwa”, było by jeszcze bardziej interesująco gdyby rytuał był bardziej wyrafinowany, jednak propozycja podawania piwa w lekko zwilżonej szklance i zamieszania niewielkiej ilości w butelce dla uzyskania ładnej piany, są interesujące.

Tyle teorii, pora zająć się praktyką. Pierwszy łyk zdaje się sugerować, że dominującą nutą w smaku będzie kwaskowatość. Przyznam, że na początku nie byłem zachwycony, nie wyczuwałem goryczy, a to przecież najważniejsze, kwaskowatość zdawała się być nazbyt nachalną. Przy drugim pociągnięciu, warto poświęcić nieco czasu i rozmieszać ciecz w ustach, pozwolić by rozlała się po całym języku, po wszystkich kubkach smakowych, by enzymy zawarte w ślinie popracowały trochę nad napojem, wtedy dopiero uzyskamy pełną i zadowalającą paletę smaku, to czego oczekiwalibyśmy po solidnym niemieckim piwie. Słodycz uwydatnia się zdecydowanie, by przejąć dominacie nad smakowym spektrum, łamiąc i odsuwając na drugi plan kwaskowatość, także gorycz ma swoją chwile w tym przypadku, wchodzi do gry i przypomina nam, iż w rzeczy samej mamy tu do czynienia z piwem, a nie frankfurckim appfelwine. Cała ta skomplikowana mieszanina dobrze się komponuje, nie trafia wprawdzie w moje preferencje smakowe, ale także nie łamie ich straszliwie, dla wszystkich, którzy lubią nieco słodsze klimaty, ale wciąż daleki od miodowej ulepkowatości, Paulaner jest dobrą opcją, będą zadowoleni. Jedną rzeczą, która może to zadowolenie ograniczyć jest cena. Nie da się ukryć, że Hefe-Weissbier jest droższe niż większość polskich alternatyw, zwłaszcza, że sprzedawane jest w butelkach 0,4. Jednak od czasu do czasu, dla dobrego smaku i dla poczucia powiewu bawarskiego klimatu warto sięgnąć po ten produkt.

piątek, 1 marca 2013

Prosto i pszenicznie - Cornelius


Po raz pierwszy w historii tego bloga spojrzymy na jedno z gatunku, dość ostatnio popularnych, piw pszenicznych. Będąc osobiście zwolennikiem smaków ostrzejszych, zwykle sięgam po specjały mocno gorzkie, nieczęsto więc przychodzi okazja do napisania o specyfiku który zasmakować by mogło słodkolubnej części publiczności. Dziś to zmienimy.
 
Trzymając się tradycji nie sięgania do trudno dostępnych trunków (bez obaw, ta tradycja, prędzej lub później zostanie złamana), spojrzymy dzisiaj w szyjkę butelki powszechnie dostępnego produktu browaru Sulimar z Piotrkowa Trybunalksiego czyli Corneliusa. Technicznie rzecz ujmując jest to trunek pszeniczny, co w tym konkretnym przypadku oznacza mieszaninę słodu jęczmiennego i pszenicznego właśnie. Z uważnej lektury etykiety dowiemy się jeszcze, że nikt nie pofatygował się przefiltrować ani zakonserwować smaczniutkimi chemikaliami tegoż browarka, zadano mu natomiast niecną procedurę pasteryzacji.

Cornelius wykazuje, rzecz jasna, typową mętność piw niefiltrowanych, która w połączeniu z żółcią pszenicznego słodu nadaje całości miodowy wygląd, dobrze prezentujący się przy przelaniu do kufla. Ciemne szkło flaszki, oczywiście, nie pozwoli cieszyć się w pełni z tego efektu. Kiedy przyjrzymy się trunkowi dokładniej dostrzeżemy, że nieustannie pracuje mnogością drobnych bąbelków, szumiąc przy tym lekko a przyjemnie. Pianka, przy nieco niedelikatnym przelewaniu, wytwarza się chętnie i solidnie, tak że mamy w czym wąs umoczyć. Napatrzyliśmy się już do syta, możemy poświęcić chwilę i zaciągnąć się głęboko typowym zapachem pszenicznej słodyczy.

Smakiem nie będziemy specjalnie zaskoczeni, o ile mieliśmy już wcześniej kontakt z piwami pszenicznymi. Dominującą nutą jest słodycz, tak typowa dla tego gatunku. Na samym początku łyka zaznamy odrobinki kwaskowatości, łamiącej główne doznanie i zapobiegającej nieprzyjemnemu uczuciu ulepkowatości. Dopełnia bukietu gorycz, która ma tendencje do pojawiania się kiedy płyn już ucieka z ust w głąb przełyku - wtedy ujawnia się i przez krótką chwilę czujemy chmielowość, nie obcą przecież piwom pszenicznym. 
 
Reasumując, w naszej pogoni za jakością, niską ceną i dostępnością Cornelius Pszeniczny jest możliwym wyjściem, w przypadku gdy akurat doskwiera nam brak słodkości. Jeżeli czujemy potrzebę spożycia czegoś smakowo lżejszego, a nie mamy akurat możliwości by zanurzyć się w świat piw hiper nietypowych, możemy śmiało udać się do najbliższego rozsądnego sklepu po ten oto wybór. Oczywiście, kiedy ochota na piwo pszeniczne nas najdzie, należy najpierw zastanowić się, czy aby na pewno nie jesteśmy chorzy i nie powinniśmy skierować swych kroków raczej do przychodni lekarskiej niż do monopolowego...

sobota, 9 lutego 2013

Stare depesze w Liverpoolu

Kiedy mówimy o klubach muzycznych we Wrocławiu, jednym z pierwszych który przyjdzie nam na myśl, będzie, ulokowany w podziemiach domu handlowego Podwale, Liverpool. Odkąd sięgam pamięcią można go było tam znaleźć, grajdoły przychodziły i odchodziły, a on trwał na stanowisku. Gdzie tkwi przyczyna podobnej długowieczności na burzliwym i bezwzględnym rynku rozrywki i pijaństwa? Dziś spróbujemy przynajmniej częściowo odpowiedzieć na to pytanie. Nie wyczerpiemy całkowicie tematu i na pewno przyjdzie nam jeszcze do niego wracać. Powiemy o jednaj z najbardziej charakterystycznych cyklicznych imprez organizowanych w klubie spod znakiem fab4.


Korzenie tej imprezy sięgają czasów, których większość czytelników nie ma najmniejszej szansy pamiętać, ze względu na swój młody wiek, a nie przez sklerozę. Było to na początku lat dziewięćdziesiątych, Polska powoli wypełzała z cienia socjalizmu, kierując się ku kuszącym światłom zachodu. Wraz z tymi przemianami zawitała do nas wschodząca gwiazda brytyjskiej sceny muzycznej: Depeche Mode. Stało się tak, że trafiła na żyzny, acz dotąd nie uprawiany grunt. W efekcie wytworzył się fenomen na światową skalę: wokół zespołu uformowała się swoista subkultura, odcinająca się od znanych i lubianych punków, skinów, rastafarian i im podobnych. Młodzi ludzie wdziewali „uniformy” wzorowane na specyficznym wyczuciu mody gwiazd Depeche Mode, farbowali włosy, porozumiewali się szczególną gwarą, zbierali się na zlotach i wreszcie chętnie, i często, bili się z innymi grupami młodzieży. Ponoć jedyne czego depesze nie wytworzyli, a co uczyniło by ich prawdziwą subkulturą, to ideologia. Jak wiadomo jednak, każda ideologia zatruwa człowiek, nie można więc poczytywać im tego za wadę. Takie to szczególne zdarzenia miały miejsce w latach dziewięćdziesiątych.


Gdzie podziewają się ci ludzie dwadzieścia kilka lat później? Okazuje się, że schronili się, a przynajmniej część z nich, schroniła się we wrocławskim Liverpoolu. Co jakiś czas, powiedział bym, że raz na miesiąc, zwykle w sobotę, każdy może spotkać autentycznych wyznawców depeszowej religii. Wtedy to, przy dźwiękach, jakże by inaczej, jedynego słusznego zespołu, można zaznać dyskotekowego elektroszaleństwa. W jego trakcie trafimy na plejadę postaci, które wydadzą się nam znajome, zobaczymy zuniformizowanych depeszy, zrobionych na obraz i podobieństwo Martina Gorea czy Dave Gahana. Szczególny to widok - zapewniam was. O tym że wart jest zobaczenia, także mogę was zapewnić. Kwestia czy będziecie się dobrze przy tej okazji bawić, zależy od tego czy jesteście w stanie wytrzymać kilka solidnych godzin z Depeche Mode i tylko Depeche Mode. Jeśli tak, czeka was prawdziwa, nieco szaleńcza, przyjemność. Jedynym problemem może być znalezienie i utrzymanie stolika.

To jak trudno jest znaleźć stolik w Liverpoolu w sobotnią noc z depeszami, jest fascynujące. Miałem do czynienia w wieloma rockowymi dyskotekami, wszystkie je łączyła jedna wspólna cecha: całkowity brak ludzi. Dobrym przykładem takiej sytuacji jest Rockoteka w Od Zmierzchu Do Świtu, która w piątkowy wieczór straszy pustą salą. Co jest takiego szczególnego w Liverpoolu, że przyciąga ludzi muzyką, która dawno wypadła z głównego nurtu, w szczególności z nurtu klubowego? Dodam tutaj, że nie tylko Depeche Mode Night cieszy się powodzeniem, podobne wesołe tłumy można zobaczyć na Back To The 80's. Dlaczego? Nie mam dobrej odpowiedzi na to pytanie, może przyczyna tkwi w silnej tematyczności wieczorków, może w ustalonej pozycji Liverpoolu na wrocławskiej scenie klubów muzycznych. Nie wiem. Wiem natomiast, że cieszy mnie niezmiernie istnienie tego szczególnego miejsca i jego szczególnych dźwiękowych fanaberii.

PS:
Dla młodych czytelników, mała dawka Depeche Mode, cobyście wiedzieli o czym tu właściwie jest mowa:

środa, 23 stycznia 2013

Drukarnia – piwo, piłka i piłkarzyki


Dzisiaj zboczymy nieco z utartych barowych ścieżek. Nie będziemy zwiedzać żadnego z zagłębi klubowych. Wejdziemy w ciemne, mokre podwórza, miejsca w które zwykle nie ważymy się zapuszczać, które kojarzą się raczej ze śpiącym menelem niż z dobrą zabawą. Pozory jednak mylą, okazjonalnie znaleźć tam możemy perły barowego spektrum. Należy jednak pamiętać, że te perły nie będą nigdy zupełnie klarowne i otoczone mogą być materiałem do nich nie przystającym. Zajrzyjmy w rzeczoną ślepą uliczkę: odrapane mury, płachty tynku odpadające od ścian, głębokie kałuże wypełniające dziury w rozpadającym się bruku. W głębi zaułka ujrzymy niewielkie drzwi z niepozornym neonem. Jeżeli przybyliśmy latem, zauważymy też rozciągnięte nad ławami parasole. To nasza dzisiejsza miejscówka. Ciężko odkryć nazwę tego zacnego przybytku. Może akurat na drzwiach wisi karteczka z godzinami otwarcia i tak dowiemy się, że do czynienia mamy z pubem „Drukarnia”. Dlaczego właśnie takie miano? Któż to wie? Może budynek w którym jest usytuowana, a który ma charakter postindustrialny, był niegdyś rzeczoną drukarnią. Ot, jedna z okolicznych tajemnic.

Kiedy przekroczymy próg, zobaczymy wnętrze przywodzące na myśl sportową spelunę w stylu angielskiego pubu, z dominującym, długim barem, z telewizorami wiszącymi na ścianach, z odrapanymi stołami, drewnianymi krzesłami i prującymi się kanapami. Co odróżnia Drukarnię od angielskiego pubu to zawartość kranów. Tu, niestety, nie znajdziemy nic porównywalnego z angielskim stoutem, będziemy musieli się zadowolić Zamkowym i Żywcem, a nie są to piwa najlepszej jakości. Jedynym wyjściem by cieszyć się z oglądania meczu i towarzystwa jest wypicie odpowiedniej początkowej ilości z zaciśniętymi zębami. Po trzecim kufelku i tak nie ma specjalnej różnicy między tym czy owym gatunkiem. Kubki smakowe dostosowują się i możemy spokojnie cieszyć się mnogimi zaletami tego zacnego lokalu.

Najważniejsze są dwa duże, wysokiej jakości telewizory, na których zawsze można zobaczyć mecz wieczoru. Trzeba jasno sobie powiedzieć, że piłka nożna jest tu dominującym sportem. Każdy wieczór z Ligą Mistrzów, ważne mecze ligowe z całego świata (czytaj: Europy), no i mecze międzypaństwowe ze szczególnym naciskiem na „naszych chłopaków”. Nigdzie się tak dobrze nie szlocha, po kolejnej porażce reprezentacji Polski, jak w pubie Drukarnia. Od czasu do czasu, można oczywiście trafić także na skoki narciarskie, wielkiego tenisa i temu podobne, zwykle wtedy gdy mamy do czynienia z jednym z „naszych”. Ciepła, sportowa atmosfera to pierwszy i najważniejszy element Drukarni.

Drugi zasadniczy czynnik także ma podwójną naturę. Chodzi o stoły do piłkarzyków. Zapewne widzieliście niejeden lokal z podobnym wyposażeniem, ale prawdopodobnym jest, iż nie trafiliście na taki w którym partia złożona z szesnastu piłek kosztowała by marną złotóweczkę. Nie ma nic przyjemniejszego na tym świecie, jak po obejrzeniu dobrego meczu, wypiciu paru zimnych browarków, złapać z kolegami za uchwyty i przebijać pingpongową piłeczkę, plastikowymi ludkami od bramki do bramki. Brzmi śmiesznie? Nonsens. Niejedną godzinę można w ten sposób strawić, nie odczuwając nawet najmniejszego z cieniów nudy. Nie zliczę wieczorów spędzonych w doborowym towarzystwie, pochylony nad szklaną taflą, skupiony, z pękającym krzyżem i zakwasami w nadgarstkach. Oto drugi z powodów dla których Drukarnia jest i pozostanie szczególnym miejscem.

Nie chce nikogo przekonywać, że oto mamy do czynienia z lokalem dla każdego. Tak nie jest. Ten przybytek jest wycelowany w klienta płci męskiej, zainteresowanego sportem, nie wymagającego specjalnie wiele od obsługi. Spotkamy tu bardzo szczególnych ludzi, których sumarycznie można określić jako stałych bywalców zasypiających powoli nad piwkiem przy barze. Nie będziemy otoczeni gromadą młodych, wykształconych ludzi szukających wesołej, intelektualnej zabawy, prędzej trafimy na wyglądającego jak menel starszego pana z czołem opartym o blat. Średnia wieku będzie wyższa niż w innych miejscach, średnia wesołości i hipsterskości mniejsza. Jeżeli te charakterystyki wam nie przeszkadzają śmiało możecie wyskoczyć na mecz i piwko do drukarni. Jeżeli nie to trzymajcie się z dala, bo jedno czego tu nie potrzebujemy to marudzenie.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Miłosław Pilzner – jakość i dostępność.


Browar Fortuna ma w swoim repertuarze tematyczną serię pod szyldem „Miłosław”. Dziś chcielibyśmy się przyjrzeć najbardziej klasycznie zorientowanemu z nich pilznerowi. Informacje na stronie internetowej browaru nie są specjalnie bogate, dowiemy się jednak, co wyczytać mogliśmy także z butelki, że mamy do czynienia z trunkiem otwartej fermentacji. Opis sugeruje także nietypowe odmiany chmielu użyte w procesie produkcji. Wyśmienicie, jak jednak te suche browarnicze fakty przekładają się na płynną rzeczywistość?

Absolutnie dominującym smakiem jest gorycz. Rozlewa się po podniebieniu nie pozostawiając ani krzty miejsca dla podłej słodyczy. Jest na tyle mocna, że można by przypuszczać, że mamy do czynienia z recepturą wzorowaną na niemieckich pilznerach bardziej niż na czeskim oryginale. Kwaskowatość, w przeciwieństwie do słodyczy, jest obecna gdzieś tam na krawędziach łyka, tuż przy jego końcu, jednak nie rzuca się w język w znaczącym stopniu, z klasą ustępuje miejsca goryczy. Po piwie z tak intensywnym działaniem na kubki smakowe spodziewał bym się dobrego, łatwo wyczuwalnego zapachu. Tu jednak przychodzi zaskoczenie. Dobrze schłodzony Miłosław Pilzner prawie zupełnie pozbawiony jest chmielowej woni. Tu jednak moja opinia nie może być brana z całą pewnością, jako że gdy go kosztowałem trapił mnie lekki katar, co w połączeniu z niską temperaturą trunku mogło sprawdzić, że woń mi umknęła.

Jedną z największych zalet Miłosława jest kwestia, której nie docenia się w wystarczający sposób przy ocenie piwa. Chodzi tu o dostępność. Nasz dzisiejszy bohater jest do zdobycia w każdym nieomal sklepie. Nie musimy szukać szczególnych delikatesów, nie musimy szukać specjalistycznych sklepów piwnych, wystarczy, że zajrzymy do najbliższego supermarketu i tam na półce powinniśmy go odnaleźć. Ciekawą opcją, dostępną czas jakiś temu szczególnie w mniejszych sklepach, był zestaw pięciu Miłosławów zgrabnie połączonych i w promocyjnej cenie. Tam mogliśmy skosztować nie tylko pilznera, ale i marcowe, jęczmienne i cóś tam jeszcze. Niestety, według moich obserwacji, ta promocja nie dotarła do wielkich supermarketów.

Reasumując, Miłosław Pilzner jest bardzo poprawnym piwem o dobrze gorzkim smaku jakim charakteryzować się powinno każe jasne pełne. To powiedziawszy, stwierdzić trzeba, że nie rzuca na kolana. Gdyby nie to, że jest tak łatwo dostępny, przegrał by w konkurencji z mocno chmielowymi wyrobami PINTY, czy ogólnie rzecz ujmując z każdym podwójnie chmielonym. Jednak to Miłosław znaleźć można na pułkach naszych supermarketów życzę mu więc powodzenia, co w tym przypadku oznacza utrzymania poziomu, bo jest odpowiednią alternatywą dla koncernówek na spokojne, wieczorne popijanie.



wtorek, 8 stycznia 2013

Miniatury - część pierwsza

Tym razem proponuje wam lekturę dwóch miniatur z serii, którą mam zamiar w przyszłości kontynuować, połączonych tematem niepopełnionego samobójstwa. Przyjemnej lektur.

Wieczorem

Czekolada

sobota, 5 stycznia 2013

Taki koniec jaki świat i vice versa

Wszyscy czekaliśmy niecierpliwie i z nadzieją na długo zapowiadany koniec świata. Kiedy minął dwudziesty pierwszy grudnia a życie toczyło się jak gdyby nigdy nic, poczuliśmy się zawiedzeni. Oszukano nas obiecując fajerwerki, a dając szarą rzeczywistość. Cóż, w takiej sytuacji należało zwrócić się ku wypróbowanym i niezawodnym metodom radzenia sobie z odrzuceniem. Koniec świata nas nie chciał? Świetnie! Piwo zawsze ma na nas ochotę!

Tak się złożyło, że w lokalu oferowano piwko idealnie pasujące do okoliczności czyli - uwaga, uwaga - „Koniec Świata”. Trunek ten tu i ówdzie zyskał już swoje sympatie i oceny, mogliście o nim słyszeć. To wytwór piwowarów z „PINTY”, oparty na słodzie jęczmiennym i żytnim oraz recepturze ponoć wywodzącej się z dalekiej i mroźnej Finlandii. Możemy więc nie tylko ulżyć mentalnym męką po niedoszłym finale istnienia, ale i znaleźć odpowiedź na pytanie, czy na północ od Bałtyku potrafi się ważyć piwo, czy jest to raczej domena ludów na południe od tegoż morza?

Pierwszy łyk nie wzbudził entuzjazmu. Poczułem wyraźny smak bananów, zbyt wyraźny. Każdy z nas ma swoje smaki i smaczki, swoje kulinarne miłości i antypatię. W moim przypadku na poczesnym miejscu w drugiej kategorii znajdują się zakrzywione, żółte owoce z Afryki (ewentualnie proste, żółte owoce z Ameryki Południowej, ale o te w Europie ciężko). Nie byłem zachwycony. Zamawiałem w ciemno nie dopytawszy się o smak wiedziony jedynie chwytliwą nazwą. Stało się jednak, wylać się nie godziło, piłem więc dalej. Tu dobra wiadomość: w miarę pociągania kolejnych łyków, bananowy smak znika. Kwaskowatość trunku zaczyna się przebijać i kompletnie przesłania nuty tego obrzydliwego owocu. Wciąż jednak nie jest idealnie. Pozostajemy z piwem słodko-kwaśnym, niemal zupełnie pozbawionym goryczy. Co gorsza, pozostajemy z piwem, które jest lekko słodkawe i lekko kwaskowate, w rezultacie nie wywiera większego wrażenia smakowego! Wlewa się do gardziołka tak lekko i bezkolizyjnie z językiem, że zaczynamy się zastanawiać czy my tu przypadkiem nie pijemy jakiejś barwionej wody. Odrobinę dramatyzuje, ale faktem jest, że smak „Końca świata” pozbawiony jest jakiejkolwiek intensywności. Jako że to nie mój bukiet smakowy, nie narzekałem szczególnie, jednak ci, którzy cenią sobie słodko-kwaśne kompozycję, mogą się poczuć wielce zawiedzeni. Generalnie Finowie powinni pozostać przy sporządzaniu wódek, a lżejsze trunki zostawić specjalistom z południa.

Szczęśliwie moje degustowanie odbywało się w ZUPie, mogłem więc nieudany „Koniec Świata” popić czymś gorzkim jak sam diabeł i zatrzeć wrażenie nijakości. Koniec, końców, nie polecam nawet tym, którzy cenią sobie słodkawe piwa. Może miałem tylko pecha? A może jak koniec świata przeszedł nie przyszedłszy to piwo straciło swą moc? Kto wie, kto wiem. Jedno jest pewne, wraz z oddalaniem się od grudnia 2012 ten produkt PINTy będzie znikał z półek i spod lad.