środa, 26 czerwca 2013

Alive – czyli zaczerpnij życia ze słoika

Jedną z głównych ostoi barowego życia we Wrocławiu jest nasyp kolejowy wzdłuż ulic Kolejowej i Bogusławskiego. Można pod nim znaleźć liczne i różnorodne lokale serwujące piwo: począwszy od typowych mordowni, poprzez kluby sportowe, aż po centra muzyki granej na żywo. W tej ostatniej kategorii prym wiedzie - usadowiony na niemal samym końcu nasypu, tuż przy znanym na świat cały targowisku Zielińskiego – Alive.

W ciepłych porach roku, na chodniku przed lokalem rozstawiany jest otoczony płotkiem ogródek z parasolami, rozciągający się na dwie typowe podnasypowe parcele. Widoki może nie są zachwycające, ale nie są też najgorsze, w końcu stary parkan targu i stojąca od lat katastrofa budowlana to kawałek historii naszego pięknego miasta. W sezonie zimowym nie ma ogródka, za to często, w tylnej sali lokalu, można posłuchać muzyki granej na żywo przez mniej lub bardziej znane zespoły, w większości wywodzące się z lokalnej sceny muzycznej. W lecie także zdarza się koncert, tyle że z mniejszą częstotliwością. Głównym problemem Alive jest niewielki rozmiar sali ze sceną, w wyniku tego rodzina i znajomi wykonawcy błyskawicznie zapełniają przestrzeń przeznaczoną dla publiczności. Krótko mówiąc – ciężko jest się wcisnąć. Zwykle znajdzie się miejsce w sali przy barze, gdzie nie słychać dobrze muzyki, ale za to ma się blisko do piwnego źródełka.

Skoro o tym już mowa, zerknijmy, co też możemy nabyć do picia w lokalu. Przede wszystkim mamy względnie standardową ofertę piw czeskich i kilka polskich koncernowych. Nie będziemy się w to zagłębiać, nic szczególnego i ciekawego. Co jest szczególne i ciekawe to lokalne piwko, dostępne tylko w tym miejscu i ochrzczone na jego cześć jako „Piwo Alive”. Typowe jasne piwo w smaku nie odstające specjalnie od rynkowej średniej, z lekką nutką goryczy i ociupinką kwaskowatości, nieszczególnie gazowane (kilka dodatkowych bąbelków dodało by my uroku). Co wynosi je ponad przeciętność to sposób podawania: serwowane jest mianowicie w słoiku, takim w jakim zwykle spodziewali byśmy się ogórków, marynowanych grzybków, dżemu, ewentualnie obiadu dla przyjezdnego warszawiaka. Nie da się ukryć, że ma to szczególny urok, daje poczucie powrotu do dawnych, prostszych czasów gdy piwo piło się z tego co akurat było pod ręką. Zamiast zupełnie standardowych kufli mamy tutaj drobną odmianę, przyjemną i ciekawą, choć bez wpływu na walory smakowe.

Jeżeli kiedyś będziecie w okolicach nasypu kolejowego i będziecie zastanawiać się do której knajpki wstąpić, rozważcie poważnie Alive. Szczególnie w czasie zimowym, gdy możecie mieć niemalże pewność, że traficie na ciekawy koncert. Nie zapominajcie o nim jednak również w czasie letnich upałów, gdyż tu właśnie znajdziecie jeden z najobszerniejszych ogródków piwnych, w raczej ciasnym i zatłoczonym, rejonie.

czwartek, 6 czerwca 2013

Na brzegu rzeki błota usiadłem i piwo piłem

Żartuje. Nie było szans na zajęcie miejsca siedzącego. Dwakroć żartuje. Nie było rzeki, było jezioro, morze, ocean błota. Staje się smutną tradycją, że jedna z najciekawszych imprez plenerowych w naszym mieście, trafia na wielce niefortunną pogodę. W ubiegłym roku zimno było trudne do wytrzymania, w tym roku deszcz i miękka nawierzchnia utworzyły grząski tor przeszkód. Nie powstrzymało to jednak prawdziwych koneserów, od wzięcia udziału w „Festiwalu dobrego piwa” na gruntach pałacu w Leśnicy.
 
Zwyczajowo głównym elementem festynu były liczne stoiska piwne małych i średnich browarów. Przybyły z różnych zakątków Polski, a także w niemałej liczbie z Czech, co również jest festiwalową tradycją. Zapewne znaleźli się tacy pośród widzów, którzy spróbowali skosztować każdego z serwowanych trunków, spotkać ich można było później leżących na trawce i nie przejmujących się przyziemnymi sprawami. Osiągnęli absolut. Nie miałem podobnych ambicji, głównie ze względu na zdrowy rozsądek, a także z przyczyn atmosferycznych. Początkowo myślałem tylko o tym, jak przetrwać nie utonąwszy, później kombinowałem jakie piwo zakupić, przedarłszy się bohatersko przez błotne ślizgawki, jeszcze później rozglądałem się za schronieniem przed deszczem dla ulżenia dzierżonemu w dłoni parasolowi, po kolejnymi piwie rozważałem, czy do toalety lepiej będzie brodzić czy popłynąć. Wreszcie moja uwaga skoncentrowała się na tym, jak wydostać się z terenu festiwalu, nie zniszczywszy do ostateczności obuwia.
 
Nie chce jednak narzekać. Koniec końców to impreza z najszczytniejszym zamiarem, pomysł genialny, który powinien być wspierany i kontynuowany. Dlatego nie będę więcej marudził. W zamian skieruje myśli moje ku meritum: co udało mi się wypić i czy warto było? Pierwsze piwko, które sączyłem na trawce pod parasolką, z widokiem na panie oprowadzające kucyki, to niepasteryzowany lager z Brackiego Browaru Zamkowego. Byłem zadowolony, smak charakteryzował się intensywną goryczą bez przesadnej słodkości. Jedyne co można mu zarzucić, to szybkie wypełnianie, ciężko było by wypić większą ilość tego trunku. Drugim nabytkiem był znany i niekoniecznie lubiany „Złoty Lew” (tudzież „Złote Lwy”). Tu nie ma co się rozpisywać, produkt popularny – typowy pills bez specjalnego polotu. Następnie, jako dodatek do koncertu, posłużył czeski pills z browaru Krakonos. Dobre, rzetelne czeskie piwo. W międzyczasie miałem też okazje skosztować pewnego belgijskiego specjału. Draństwo drogie było jak ogon diabła, ale z drugiej strony smaczne jak anielskie łzy (moje umiejętności w sztuce tworzenia metafor rosną nieustannie). To właściwie zamyka doświadczenia z browarkami na jarmarku, wypiłem jeszcze coś polskiego wychodząc, ale niestety nie pamiętam dokładnie co to było, stoisko znajdowało się tuż za mostkiem po lewej. Patrząc na mapę terenu festiwalowego, można mniemać, że był to browar Fortuna.
 
Tak oto zmokłem, oblepiłem się błotem i spoiłem piwem na tegorocznym „Festiwalu”. Mam nadzieje, że za rok czy dwa, większe połacie terenu będą wyłożone kostką brukową i nie będą rozmakać w zwodnicze grzęzawiska. Osobiście nie ucierpiałem specjalnie, musiałem tylko godzinkę poświęcić na czyszczenie butów. Niektórzy jednak, nie tak szczęśliwi, co poślizgnęli się i wyłożyli w błoto, mieli zdecydowanie gorzej. Na szczęście zawsze pobliskie stoisko serwowało darmowo delikwentowi jedno z pianką na osłodę (tudzież ogoryczkowanie). Miejmy nadzieje, że w przyszłości pogoda bardziej dopiszę. Jeśli nie, to organizatorzy powinni rozważyć przeniesienie imprezy na, zwykle pogodniejszy, czerwiec lub marzec.