poniedziałek, 13 maja 2013

Szczekając na szlaku karawany

Waldemar Łysiak „Karawan(a) literatury”

 
Są w Polsce pisarze, o których jest głośno; są w Polsce pisarze, których głośno się krytykuje; są też w Polsce pisarze, o których zwykle się nie wspomina. Do tej ostatniej grupy zalicza się Waldemar Łysiak, twórca legendarny, jeden z poczytniejszych pisarzy polskich ostatnich kilkudziesięciu lat. Nie da się jednak ukryć, że jest także literatem kontrowersyjnym: tak jak liczne jest grono jego zwolenników, tak liczna jest grupa jego oponentów. Ci ostatni niekoniecznie określają go mianem grafomana, bo takiej bzdury nie byli by w stanie sprzedać, ale raczej próbujących sprowadzić go do utalentowanego oszołoma. Najchętniej jednak w ogóle nie wspominali by o jego istnieniu, czytają po kątach, z wypiekami na twarzy, jego najnowsze powieści, w masochistycznym uniesieniu dając się smagać ciętym słowem.

 
Łysiak w „Karawanie literatury” po raz kolejny silnie uderza w Salon - koterie wzajemnej adoracji przepojoną duchem lewicowego liberalizmu. Wprawdzie wielokrotnie na kartach powieści zaznacza, że on właściwie tylko cytuje, to co można bez trudu znaleźć w pismach literackich, opracowaniach polemicznych i temu podobnych, stawia się w położeniu reportera, który nie zajmuje się ocenianiem umiejętności kolegów/wrogów po piórze. Nie zawsze wychodzi, niestety, czy raczej: na szczęście, inaczej cała publikacja była by dość sucha. Sam dobór cytatów nie jest pozbawiony stronniczość, prze ca nie chodzi o zimny reportaż, chodzi o kolejny element walki ze zgniłą koterią, z bagienkiem polskiej postmodernistycznej sztuki, o kolejny element politycznej walki Łysiaka przeciwko michnikowszczyźnie. Chwała mu za to, zawsze dobrze jest widzieć bratnią duszę, walczącą przeciwko akolitom Gazety Wybiórczej.

 
Powieść ta, jeśli można ją nazwać powieścią, ale jak inaczej? Reportażem? Recenzją? Kompendium? W każdym razie, powieść ta ma luźną formę, jest czymś na kształt rozbudowanego felietonu w łysiakowym stylu. Kolejne rozdziały atakują w dość dowolny sposób poszczególne aspekty literacko-kulturalnego życia naszej Ojczyzny, i nie tylko jej, bo walka z układem/salonem nie jest zjawiskiem wyjątkowym dla Polski, przy czym są nimi zarówno zjawiska, przykładowo nagrody literackie, jak i motywy treściowe, przykładowo epatowanie seksem. Autor próbuje dystansować się od oceniania kogokolwiek, nie sposób jednak strząsnąć z siebie wrażenia, iż te zabiegi są raczej maskowaną ironią: konkretne i miażdżące jest zdanie Pana Waldemara o jego kolegach po piórze i jedynie powierzchownie skrywa się pod płaszczykiem opinii innych. Książkę przepełnia charakterystyczny dla Łysiaka mocny humor, skierowanego przeciwko nieprawomyślnym. Rzecz, czy humor taki można zaakceptować, jest nie tylko kwestią gustu, ale i poglądów politycznych. Pewnym jest, że miłośnicy Michnika i P-owce nie będą zachwyceni lekturą i nie przyjdzie im się tak serdecznie pośmiać jak reszcie z nas.

 
Brzmi wybornie, w sam raz jak lek na frustracje prawicy na lewicowo-liberalną rzeczywistość i w znacznym stopniu rolę taką spełnia, jednak nie wszystko jest tak różowe. Otóż Pan Autor, poza tym, że jest antysalonowcem, jest wielkim zwolennikiem pewnego mordercy, terrorysty i rabusia pociągów, dlatego obok walki z Salonem, która, proszę mnie źle nie zrozumieć, dominuje treść, poświęca tu jedno, tu dwa zdania na wbijanie szpil mojej części antysalonu, czyli popłuczynom po Narodowej Demokracji. Nie ma nic w tym zdrożnego, w końcu ta walka trwa od z górą stu lat, a wtykanie literackich szpil to atak zdecydowanie mniejszego kalibru niż morderstwo czy więzienie, także postęp cywilizacyjny na tym froncie łatwo dostrzec. Nie obrażamy się, ale i krytyki do wiadomości nie przyjmujemy, czyli wszystko zostaje po staremu. 

 
Pewnej postaci Autor poświęca szczególne miejsce na łamach swojej powieści, chodzi o Rafała Ziemkiewicza. Ten biedny duch, antysalonowiec, zawieszony gdzieś pomiędzy zwolennikami wolnej Polski, a sektą podwawelskiego wąsacza, miotał się już od lat, migrując w kierunku Narodowej Demokracji. To trud próżny, w czym zdają się zgadzać Łysiak i Ndecy, a czemu ten pierwszy poświęca cały rozdział książki. Ciężko stwierdzić, co bardziej tu Panu Waldemarowi przyświeca: czy rozprawa z dawnym wielbicielem, który ośmielił się przestać o swoim mistrzu wspominać, czy też nakręcenie walki politycznej i mimochodem wybielenie patrona sanacji. Wrażenie po szczegółowej lekturze takie jest, że o zwykłą prywatę tu chodzi i leczenie własnych, zranionych uczuć (inaczej mówiąc: głaskanie ego). Gdzieś tam ból w sercu pozostał Łysiakowi, że jeden z jego młodych padawanów zboczył ze ścieżki uwielbienia i zaczął myśleć po swojemu. To że padawan ten zapędził się na intelektualną pustynie w swym wolno myślicielstwie to już historia osobna.

 
Rozdział poświęcony Ziemkiewiczowi jest dobrym podsumowaniem ducha i przekazu „Karawany...”: rozprawa z tymi, których mamy za nieprawomyślnych. Rozprawa najchętniej nie własnymi słowami, ale jednak tak, by jasnym było kogo wynosimy a kogo potępiamy. Wielu z was spojrzy na to zdanie i stwierdzi: tanga ciąg dalszy: Łysiak krytykował, teraz krytykują Łysiaka. Nic bardziej odległego od prawdy! Ta książka to wyśmienita pozycja: dobrze przemyślana, zabawna i cięta jak żyletka. To Łysiak w szczycie formy i pełnej krasie. To lektura zdecydowanie warta polecenia. To celne podsumowanie stanu polskiej literatury i jej styku ze sceną polityczną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz